Po nocy spedzonej na pustyni zjedlismy krotkie sniadanie. W drodze do Mhamid nasz 4X4 zakopal sie w blocie (wczoraj padalo chyba w calym poludniowym Maroku) i nie pomogl nawet drugi samochod, ktorym finalnie wrocilismy do wsi z godzinnym poslizgiem. Biedny Mustafa bedzie musial sprowadzic traktor, co zajmie mu podobno 3h w jedna strone... Life..., jak powiedzialby sam zainteresowany.
Planowalismy dotrzec do Ar-Raszidii, ale szybko okazalo sie, ze raczej nie bedzie to mozliwe. Spedzilismy za duzo czasu na ceramicznych zakupach, gdzie Jola znowu pokazala swoje brutalne, bezwzgledne, negocjacyjne oblicze i wytargowala pokazny zestaw skorup za 1/3 poczatkowej ceny.
Za Zagora odbilismy na polnocny wschod. Po drodze coraz wiecej bylo sladow po ulewach, ale nic nie burzylo ;) naszego dobrego samopoczucia. Zamierzalismy ostatecznie zakonczyc dzien w Erfoud (Arfud), 100 km przed Ar-Raszidija. Na pare kilometrow przed celem, o zmroku, okazalo sie, ze przeprawa przez rzeke jest zalana. Miejscowi sugerowali skrot przez pola, ale sobie darowalismy - skoro w blocie utknac moze 4X4, to i Dacia Logan nie da rady. Zbratalismy sie ze spotkanymi nad rzeka Niemcami i wrocilismy do pierwszej mozliwej wsi - Msissi - jedyne 50 km, juz po ciemku. Tam znalezlismy nocleg w dosc sympatycznej auberge. Byla nawet kolacja w postaci omleta i mietowej herbaty...
Nie wiem tylko, czy nie zabralem stamtad czegos niechcacy. Bardzo niechcacy - bo chodzi o pchly. Albo mam jakas jazde, albo caly czas cos po mnie lazi i obszczypuje... Fuj ;)