Udalo nam sie - po 12 h poruszania sie roznymi srodkami - dotrzec do Phnom Penh, czyli stolicy Kambodzy. Wyruszylismy o 6:30 z hotelu, o 7:00 bylismy na przystani, potem 1 lodz Mekongiem, odprawa graniczna (cyrk - mozna przewiezc doslownie wszystko), druga lodz (jeszcze mniej wygodna, niz poprzednia) i autobus - koszmarny wrak.
Wyladowalismy kolo 19:00 (tutaj, jak w Wietnamie, ok. 18:00 robi sie ciemno) w czesci miasta lezacej nad jeziorem. Przewodnik LP opisuje ten rejon jako jedno z 2 miejsc, w ktorych gromadza sie turysci (zwani szpanersko "backpackerami"). Po ciemku wyglada to jak jeden wielki slums - ciemno, tlum dziwnych postaci, domy i hotele z dykty...
Wzielismy, co sie dalo bez specjalnego szukania - 4 os. pokoj z wiatrakiem za 5$ (Same Same But Not The Same Guest House) - syf, w jakim jeszcze nie nocowalismy:). Monika zostala dac odpoczac nogom, a my poszlismy do knajpy na kolacje.
Po powrocie namowilismy Siwa na piwko i kolacje na miejscu - hotelik bowiem ponury, ale ze swietnym tarasem nad jeziorem, przepastnymi fotelami z bambusa, glosnym reggae... no i zapachem miekkich narkotykow w powietrzu (te bowiem mozna nabyc za rogiem z wielkiej torby (ceny nie znam, bo nie skorzystalismy).
Potem dziewczyny kolejno poszly spac, a Krzysztof i ja rozegralismy turniej bilardowy.
W nocy towarzyszyly nam spod podlogi dziwaczne dzwieki [trrrr-trrrr-trrrr-mruuu-mruuu-mruuu-mruuu], podobne do tych, ktore wydawal Gizmo z Gremlinsow... dopiero rano dnia nastepnego dowiedzielismy sie, co to bylo...
Ogolnie jest tu chyba troche drozej - wszystko wlasciwie w $, w zwiazku z czym nic nie kosztuje mniej, niz 0,5 $ i do polowki zaokraglaja w gore... Zajmie nam troche czasu, zanim zorientujemy sie, jakie sa realne ceny (a w tym kraju spedzimy gora 4 dni).
Wrzucam zdjecia!
m