Po drodze z Essaouiry wyladowalismy na plazy dla wind-serfingowcow, ale bez nich. Milo bylo sie pogrzac na sloncu, ktore raczylo nawet na chwile wyjrzec (wczoraj w niewyjasnionych okolicznosciach zniklo bardzo nagle i troche bylo mokro i chlodno). Knajpa przy plazy drogawa (kawa z mlekiem 24 MAD, a normalnie kolo 10).
No i dotarlismy do Agadiru. Droga troche kreta byla, czego sie nie spodziewalem, a powinienem. Na mape trzeba patrzyc, na mape!
Agadir chcialem zobaczyc przez ciekawosc, choc pare osob ostrzegalo, ze to kiszka-komercha. No i tak jest - miasto (z tego co widzielismy, a musze przyznac, ze nie widzielismy duzo) jest kiepskie, brzydkie i oblesnawe. Podobna przygode mielismy w Wietnamie i chyba nic nie da sie z tym zrobic - trzeba uciekac. Nie bardzo rozumiem, jak ludzie wytrzymuja tu 2 tyg. na wykupionej wycieczce...
Pewnie do 29 lutego 1960 bylo tu ciekawie, ale po pietnastosekundowym trzesieniu ziemi miasto szlag trafil i zginelo ok. 15 tys. ludzi. Agadir teraz to zupelnie mlody twor obliczony na turystow.
Calkiem ok miejsce noclegowe to Hotel Tamri. 100 MAD za dwojke, naprawde mila obsluga. Pokoje w standardzie "wychlorowany socreal". Jedlismy w restauracji Mille et une nuits. To bardzo niedaleko noclegu i maja "tourist-friendly" zestawy obiadowe za 35 i 40 MAD od lebka. W tym np. harira, tagine i salatka owocowa.
Wieczorem jakies kmioty zaczepialy dziewczyny z samochodu. Agadir odradzamy, chociaz pewnie z perspektywy fajoskich 5* hoteli to miejsce wyglada zupelnie inaczej.
Ano, ano - przeciez widzielismy jeszcze kozy na drzewach :D - zdjecia ponizej!